Mniejsza o samego aktora. Dobrego, bardzo, sporadycznie. (Ktoś mógłby wprawdzie powiedzieć, że najlepsza jego rola, to rola aktora wybitnego, ale to już by trzeba chyba naprawdę… Złośliwości jakiejś.) W każdym razie uroku ten aktor miał kiedyś wiele, talentu dość, siły dość, sprytu, inteligencji w nadmiarze, szczęścia tyle co trzeba, chciwości i instynktów morderczych odpowiednią kapkę, bywał nawet sympatyczny… Słowem – zrobił zasłużoną karierę. Ale nie sam. Jak się okazało.
Okazało się, że to przez dziennikarza. Zdaniem tego dziennikarza. On go, tak uważał, odkrył. Przepchnął wywiad, wtedy, kiedy tamten był nikim, na początku drogi. Dziennikarz wspominał to nie tyle z dumą, co z okrytą lekką nonszalancją, mającą dawać do myślenia powagą. A ubrane to było w tak wyrobione gesty, rutynę, że – widać to było jak dłoni - musiał to powtarzać często. Bardzo często. Tak, najwyraźniej nie schodziło to z afisza lata całe. Nigdy. Bo on nie tylko aktora tego odkrył. Nie tylko pomógł, utorował, zwrócił uwagę świata i takie tam. On go – stworzył. Wyciągnął z niebytu. Spłodził wręcz.
I jako ten dobry, odpowiedzialny ojciec – baczył. Martwił się, wspierał cichaczem, razem przeżywali wzloty i upadki. Krew z krwi, w końcu…
Kiedy sam zaczął grać? Wiedział w ogóle, że gra? I że to aktor napisał mu rolę?
Aktor był innej krwi. Nie przeżywał z nim wzlotów i upadków. Znosił go, czasem wykorzystywał. Nie chciał być jego synem, nawet ojcem nie. Rolę pisał mu bez użycia rąk, minimalnym nakładem czasu. Chciał tylko być jego gwiazdą. I był. Świeci mu nad grobem.