Był to człowiek, jak to się mówi, nietuzinkowy. Z dorobkiem, miejscami naprawdę zacnym, nawet wybitnym, z doświadczeniem przeróżnym, bogatym, słowem – nazwisko. W branży znali je wszyscy, a i poza branżą niejednemu o uszy się obiło. I zdarzyło się, że w pewnym momencie droga, którą maszerowało sobie, podskakując wesoło, nazwisko oraz moja droga się przecięły…
Mój projekt czekał na decyzję publicznej, powiedzmy, instytucji. Tyle, że po jakichś tam wyborach przyszła czystka, potem były przetasowania, wiadomo, przyszedł nowy decydent, którego, słabo, bo słabo, ale znałem, i przyszedł on, którego osobiście nie poznałem, i który może nie był decydentem sensu stricto, ale którego zdanie liczyło się nie mniej, a nawet więcej, niż właściwego decydenta.
Wyznaczono spotkanie. Ich dwóch i ja. Nie było dobrze.
Bilans znajomości z decydentem był właściwie nijaki. Wszystkiego mogłem się spodziewać. Owszem, mój projekt był wart co najmniej uwagi, serio, ale, cóż, wiadomo, że nie wiadomo, bo kto tam czyta te wszystkie scenariusze i konspekty. A nawet jak przeczyta, to kto, ale tak naprawdę, umie się na tym poznać?
Od tego właśnie był ten z nazwiskiem. Żeby się poznawać. Tyle, że o ile decydent siedział na nowym stołku już ze dwa tygodnie i zaczął się okopywać, nazwisko dopiero co się pojawił. Ryzyko żadnemu się nie opłacało. Odstrzelenie mnie przeszłoby niezauważone. Nie było dobrze. Było źle. Nazwisko wpadł w ostatniej chwili. W ręku miał kartkę z tym moim, jeszcze ją doczytywał siadając. Decydent zaczął oficjalnie, z fałszywym uśmiechem. Wziąłem wdech, żeby się bronić i wtedy - nazwisko zaczął mówić.
Mówił dziesięć minut bez przerwy. Wywód był spójny, logiczny, argumenty mocne, była cała dramaturgia i wybrzmiewająca echem pointa. Mój scenariusz był nie tylko ciekawy (kiedy mówią ciekawy, już po tobie), był świetny, oryginalny, świeży, była treść i jakże nowatorska forma. Dowiedziałem się, że jestem godnym reprezentanem swojego pokolenia, od którego przecież zależy przyszłość nas wszystkich, i nie dać mi tej, niewielkiej przecież, kasy, to po prostu grzech. Skończył nagle i zamilkł z oczyma skromnie wbitymi w podłogę i lekko uniesionymi brwiami. Decydent nadal gapił się w niego, nic nie rozumiejąc. W oczach miał pustkę wyrąbaną przez dziesięć minut frazesów.
A mnie było wstyd.
I przeszło to moje.
Że czasem dobrze kogoś nie znać? Że moje warte było? Tak, też, niewątpliwie. Nieważne. Liczy się bezwstyd.