W pustyni i w puszczy po latach - szok, ciężki wstrząs. Quo vadis? – jeszcze gorzej. Wstrząs, nawet cios. Prawy prosty na głowę. Tyle że, teraz dopiero to widzę, pierwsze wstrząsy Henrykowe przyszły dużo wcześniej…
Jakże ja, chowany na „Panu Wołodyjowskim”, Olbrychskim co się jedną ręką na kolubrynę wciągał, Basieńkach różnych, Oleńkach, jakże ja więc, jakże my - my naród! – czekalim na to „Ogniem i mieczem”, co to w kraju wolnym, wyzwolonym świeżo, kolorowym, kolorowe przyjść miało… I tak jak czekałem, czekałem, tak od pierwszych scen gasłem, gasłem – a po dwudziestu minutach, kiedy już wiadomo było, że nie będzie co zbierać, wściekałem się na filmowców, starych, którzy mi Henryka niepokalanego kalają. A może, teraz widzę, nie do końca ich to wina była? Nie wyłącznie? Może - aż boję się sprawdzać, i nie będę sprawdzać – może to sam Henryk dał im taki materiał? Że ta akcja tak od A do B, od B do C, od C i tak dalej, się toczy? I że te Dzikie Pola jak podwórko? Dwa może podwórka, ścieżyną lichą złączone?
No właśnie. A potem, kiedy nadciągał film sławny, kultowy jeszcze przed urodzeniem, wielka superprodukcja nasza, Quo vadis? made in Poland, wbijająca, odważnie i dumnie, he he, z „Gladiatorem” do kin, i kiedy już nikt przytomny nie miał złudzeń, że wyjdzie z tego cokolwiek poza kompromitacją, to - też może nie tylko starych filmowców i podejrzanych producentów wina była? Może?
Więc wtedy W pustni i w puszczy w nowej wersji (2001) już sobie darowałem. Trzeba się jednak oszczędzać, pomyślałem. Henryk mi tego nie wybaczył.
Zaczaił się. Czekał. On umie czekać, prawdziwy myśliwy przecież… Przyszły dzieci, potem pandemia, i tak, ojcowską troską powodowany, pandemią usprawiedliwiony, sięgnąłem po W pustyni i w puszczy. Dzieckiem w kolebce książkę tę, jak to się mówi, połknąłem, w Stasiu się kochałem, wstrząsów więc żadnych nie brałem pod uwagę…
Powiem tyle: Córka miała potem wypracowanie – napisz co byś zabrał/a ze sobą, gdybyś miał/a wyruszyć w podróż do Afryki. Na pewno – zaczęła córka – wzięłabym przynajmniej 50 ludzi…
Cóż, jak się czyta takie rzeczy -
groziły im napady dzikich zwierząt i dzikszych jeszcze Murzynów, dyszących zemstą za łowy, które na nich wyprawiono.
Bez solidnego historycznego komentarza skutkuje to tylko powielaniem opinii o Sienkiewiczu rasiście. Henryk był takim rasistą jak cały ówczesny, postępowy i cywilizowany, świat. Dziś już samo pojęcie cywilizacji jest podejrzane, ale wtedy, na przełomie XIX i XX wieku, człowiek, biały człowiek, puchł z zachwytu nad samym sobą. Że, ach, jaki wspaniały i potężny. Że taki Kanał Sueski może sobie zbudować - o, i nie przypadkiem w takich okolicznościach przyrody i inżynierii zaczyna się ta powieść. Bo cywilizacja, nauka ponad wszystko, triumfowała. I rasizm też, pod postacią jak najbardziej - uwaga genderyści – naukowych teorii darwinizmu, ewolucjonizmu i eugeniki. Więc rzucanie dziś w Sienkiewicza tym samym słowem, które należy się łysemu półmózgowi tak samo jak podpowiedni paragraf, jest, mówiąc delikatnie, nadużyciem.
Nie zmienia to faktu, że Henryk wstrząsa. Mną najbardziej wstrząsnęła scena, w której dzielny Staś chrzci – nieświadomych tego! – umierających na śpiączkę czarnych, którzy zresztą są „podarkiem” dla umierającego w dżungli Szwajcara Lindego…
No nie. Tego się już nie da wytłumaczyć. To znaczy da się! Wcześniej Stasio nie wypiera się wiary, kładąc na szali życie swoje i Nel. Dla nas dziś – katol fanatyczny, gest nie do pojęcia. Wtedy – Polak-katolik, wzór, patriota, gotów życie poświęcić za wiarę i ojczyznę. Mamy – przypominam kiedy książka się ukazuje – rok 1911. Henryk ma już Nobla i status Polaka wielkiego, tylko, drobiazg, samej Polski nie ma, i nie wiadomo czy kiedyś będzie. Nie wiem, gdyby może nie, że, ot, fajna powieść przygodowa, ale spróbować właśnie wygrać, wykorzystać tę zupełną anachroniczność W pustyni i w puszczy, gdyby tłumaczyć na tym przykładzie jak zmienia się świat - może by to miało jakiś sens. Ale w szóstej klasie?! Wątpię. Wątpię, ale od biedy mogę sobie wyobrazić.
Dla Quo vadis jednak ratunku nie widzę. Jak mówiłem, prawy prosty na głowę. W skroń. Nokautujący.
Naprawdę, przerosło to moje pojęcie. Tak, czytałem Quo vadis, spóźniony jakiś, ale chyba jeszcze w liceum, ze czterdzieści lat temu. Owszem, przyznaję, czytałem wielkiego Sienkiewicza, w ogóle nie brałem pod uwagę innej opcji, że to znakomita literatura o wszechświatowym znaczeniu. Ale, tak, dłużyła mi się ta wielkość niemiłosiernie. No i nie dziwię się. Przecież to jest tak nudne, przegadane, nastroszone, pompatyczne, dydaktyczne, nachalne, nieprawdziwe, irytujące… Postaci z papieru, drewna (plastiku jeszcze nie było), ci chrześcijanie jak naćpani normalnie, na haju, pełen odjazd… Że idealizacja? Cóż, pewnie były jakieś narodowo-katolickie powody -
potworny tur germański, niosący na głowie nagie ciało kobiece
No i w końcu była to belle epoque w rozkwicie; przecież nawet operę z Quo vadis robili (Dulębianka na to chodziła, wspomina o tym Konopnicka w jednym z listów), a pierwszy film był nawet jeszcze przed operą, a potem już Hollywood, wiadomo, ale, mimo wszystko - żeby aż tak?! Przecież książka ukazuje się już dekadę po Lalce! – a tu takie kukły? Taka pruderia? I rozmach jak z oleodruku… Właśnie, oleodruk! Kicz.
Poczucie niestrawności miałem jak przy próbie przebrnięcia przez więcej niż sto stron 5o twarzy Greya. Tym razem dotrwałem do strony ostatniej - lektura w końcu obowiązkowa (choć córka dostała ode mnie na Quo vadis? dyspensę), ale i ze szczerego zdumienia. Bo Quo vadis po latach nie tyle okazuje się beletrystyką o prześladowaniu chrześcijan w starożytnym Rzymie. To jest książka – religijna!
wobec takiej wiary cnota nabierała ceny po prostu bez granic, a klęski życia stawały się czymś niesłychanie błahym, albowiem cierpieć chwilowo, dla nieprzebranego szczęścia, jest rzeczą zupełnie inną niż cierpieć tylko dlatego, że taki jest porządek natury.
O, a skoro tak, to scena erotyczna Winicjusz vs Ligia wygląda tak:
ustami dotknęła jego włosów, i przez chwilę zmagali się tak w upojeniu ze sobą i z miłością, która pchała jedno ku drugiemu.
Ligia podniosła się wreszcie i uciekła
A nasz polski, jak wiadomo, mimo skromnie przytartych śladów, superbohater, Ursus, prawi o Chrystusie tak, i z dużych liter:
Wiedział On lepiej ode mnie, gdzie Mu się trzeba narodzić, ale gdyby tak u nas, w puszczy, przyszedł na świat, pewnie byśmy Go nie umęczyli [jak Żydzi], ale hodowalibyśmy Dzieciątko i dbali, by Mu nigdy nie zabrakło ni zwierzyny, ni grzybów, ni skór bobrowych, ni bursztynu.
No czyż nie słodkie!
Ja rozumiem, że Sienkiewicz noblista i tak dalej, a lekcja polskiego to również lekcja historii lietaratury. Ale gość napisał parę niezłych nowel (niektóre spokojnie mogłyby zaprzeczyć jego rzekomemu rasizmowi), można by więc dać coś więcej niż Latarnika, a o Quo vadis? opowiedzieć i - tyle! Dręczyć dzisiejszą młodzież, licząc może, że umocni się taką lekturą narodową tożsamość, to, niestety, ciężki błąd. Działanie – takie modne teraz, brzydkie słowo – przeciwskuteczne.
Kiedy już ochłonąłem po wstrząsach, zadałem sobie pytanie: A cóż się takiego zmieniło, że raczej nikt nie przymuszony po Henryka dziś nie sięgnie? Bo przecież bywało inaczej. Zupełnie inaczej. W dziennikach Zygmunta Klukowskiego (przy okazji - polecam Okupację, w zakładce Na papierze) jest taki fragmencik, pominięty – to ciekawe zresztą – w nowym wydaniu. Jest 11 września 1939, we Włodzimierzu (dzisiejsza Ukraina), widmo klęski jest już wyraźne, rośnie chaos. Zdołowany Klukowski, zmoblizowany wprawdzie, ale bez żadnego zadania, udaje się do… biblioteki:
Chciałem wziąć „Ogniem i mieczem”, lecz nie było, poprosiłem więc o „Popioły”…
Nie przypadek, że nie było. Tomasz Szarota - Okupowanej Warszawy dzień powszedni – podaje, że właśnie klasyka, właśnie Sienkiewicz, były podczas okupacji rozchwytywane. A Grzesiuk w Pięć lat kacetu wspomina - jest rok 1942, obóz Gusen:
…lubiłem chodzić w niedzielę na jeden blok, na którym jakiś nauczyciel cytował z pamięci całe rozdziały Trylogii Sienkiewicza. Proponował kilka różnych rozdziałów, ludzie wybierali jeden i potrafił on przez godzinę cytować tak, jakby czytał z książki.
No właśnie. Tu jest pies pogrzebany. Była wojna, Polski znowu nie było – ale był Sienkiewicz. I był bardzo potrzebny. I za komuny był potrzebny, bo ta Polska była jakaś nie tego, nie całkiem, Ludowa. I jeszcze w latach 90., z rozpędu, bo przecież wojna z Jaruzelem ledwo co się skończyła, a może wcale nie skończyła, ściągnął dobrych parę milionów do kin i dał paru miśkom zarobić… Tyle, że to wszystko było już dawno, dawno temu. Różnie się można starzeć. Sienkiewicz zestarzał się potwornie.