Pędzimy, lecimy, po równi, pochyłej, po śliskiej, a wartko. Spadamy, ze świstem. Miga półmetek. Przed nami już tylko pejzaż katastrof, całkiem czarny, specjalnie, żeby gorzej było widać. Ale i tak widać. Zbliża się, rośnie. A jak słychać. Grzmoty cisną się zewsząd, robi się ryk, megaryk, jest jakieś - BuU! - Pęka bariera dźwięku czy inna jakaś pęka meta za nami, bo już całkiem czarno, ciemności same i - Trrach! – Wypadamy z bańki – plyk! - w nieważkość. Ni góry ni dołu, nic nam nie wisi, wszystko nam lata, już już się dzieje katastrofa - kiedy nagle cudem jakimś przez ogłuszający jazgot przedzierająca się, wybucha ta nieprawdopodobna wiadomość:
- Masz brata! – głos nieludzki, świdrujący.
- Ja?!
- Ty – ściemniał głos, jeszcze zniżył się, chropawy dudniący.
- Ty! Słuchaj…
- A kto mówi, bo nic nie widać?
- JaA mÓWiĘ!!! – jak nie wypali fortissimo, o kurde, wkurzył się, uderza mnie wicher trąb jerychońskich.
- Masz brata mówię!
- O kej, o kej, już spoko! Jakże się cieszę, nie wiedziałem, to doprawdy niesamowite. Mieć brata! O niczym innym nie marzyłem. Rodzeństwo! – co za słowo piękne, jak to brzmi w ogóle. Co za dzień, wzruszenie. Mogę go – coś mi podszeptuje, że powinienem natychmiast o to pytać - jakoś zobaczyć?
- Znacie się – tamten dalej wali z przesterem, aż drapią basy.
- Znamy?
- Tylko jest mały problem.
- Aha?
- Jesteś wybrańcem.
- Jasne.
- No, to ja was już zostawiam, pa. - Jak pa? Co za pa! Czekaj, co… - ale, widzę, już tylko ciemności falują wzburzone mętnym ogona ruchem. Grzmoty znowu wzbierają i nagle, skokowo zaczynają cichnąć, aż do ciszy zupełnej. Zupełniuśkiej. Jakby ktoś skręcił gałą do zera i jak makiem zasiał. Ciii…
- Jebać PiS!
O! Inny to głos. Nie tamten, nie tamtego, już nie tak uroczysty, ale rzeczywiście bardzo znajomy.
- Bracie, to ty?
- Jebać PiS!
- Ach, to ty… Ale…
- Jebać PiS!! – Aż mnie mrozi, zmroziło. Bo zrozumiałem, natychmiast doszło do mnie do czego jestem wybrany. Co to za brat, co to za misja niemożliwa, straceńcza, została mi powierzona. Narzucona, nie czarujmy się. I samobójcza, to najwłaściwsze słowo.
- Naprawdę? – jęknąłem do tego, co mnie wrobił. – Naprawdę nic lepszego do tej pustej pały nie wpadło?! – Nie. Cisza była jego odpowiedzią. Absolutna, bezprzymiotnikowa.
- Jebać PiS! – odezwał się za to brat. Aż echem poniosło.
Wybrzmiało.
- Stary, zrozum – westchnąłem. - Gramy w żałosnej metaforze – ostrożnie dobierałem słowa. - Wisimy w jakichś ciemnościach, nawet jak się w jaja szczypię, to nic nie czuję i słychać tylko jakiegoś vadera debila, jak z treilera. Bawią się tobą, bracie, bawią się mną, nie dajmy im satysfakcji i kończmy ten spektakl. Od razu! Trochę przekory.
- Jebać PiS!
- Słuchaj, to proste: Jestem wybrańcem, tak? Mam misję, tak? Piszę o nas coś, ja wiem, taką miniaturkę dramatyczną. I wysyłam – IM, do d i a l o g u! Prowokacyjne to, niewygodne, zaangażowane, ale, niestety, błyskotliwe, z pretensjami do mądrości. Oczywiście, pochwalić mnie – nas, sorki – nie mogą, ale tak zakombinują, żeby przeszło. Coś tam dorzucą, że tekst „zwrócił uwagę”, co nic nie znaczy, chyba, że denuncjację, i w razie co są czyści. I już! I tyle. Potem dzieje się samo. Petarda! Idą przedruki, prasa z lewa, z prawa, portale, influenserzy, blogerzy, cały ta chujnia z patatejnią i następuje, uważaj – autentyczny społeczny wstrząs! Naprawdę! Otrzeźwienie, katharsis. Ludzie czytają, pukają się w czoło i - opamiętują się! Stają się lepsi. Może nie od razu wszyscy, ale generalnie chodzi o to, że, naprawdę… - spojrzałem mu głęboko w oczy. - Możemy uratować świat, bracie! Wystarczy, że przestaniesz powtarzać…
- Jebać PiS!
- No! Rozumiesz już.
- Jebać PiS!
- Bracie – ściszyłem głos, bardzo, do szeptu, i mówię powoli, tłumaczę, jak dziecku - chodzi tylko o to, żebyś teraz, tu, tego nie powiedział. Raz! Możesz tak sobie dalej myśleć, bo możesz w ogóle myśleć co chcesz. I nie myśl, że ja lubię PiS! Broń boże! Ja w ogóle mało kogo lubię, a już za PiSem, delikatnie rzecz ująwszy, nie przepadam, nieważne. To ty, o ciebie ta gra jest. Z tą petardą – jeszcze ciszej mówię, jak do ucha – to specjalnie przesadziłem. Tak, że wiesz, bez obaw – oko puszczam - nikt się dowie. Prawie. No, raz wystarczy, stawiam kropkę i do domu. – I głośno już mówię na koniec: - Więc?
Milczy. Chwilę.
- Jebać PiS!
Zbieram myśli. Chciałem skończyć nagle, czyli nieprzewidywalnie. Nie dał się podejść, doceniam, zresztą konstrukcyjnie byłaby to moja porażka. Ale przekora we mnie wzbiera. Nie będzie przewidywalnie, bratku. O nie.
- Lipiec 69-go. Cały świat patrzy w telewizory i wstrzymuje oddech, Neil Armstrong stawia stopę na księżycu. Pierwsze jego słowa to niezapomniane… No-ooo?
- Jebać PiS.
- Ha! A Czterdzieści i Cztery? Równa się...
- Jebać PiS!
- Myślę więc…
- Jebać PiS!
- Być albo…
- Jebać PiS…
- Socjalizm albo…
- Jebać PiS!
- Ostatnie słowa Chrystusa na krzyżu!
- Jebać. PiS.
Zbieram myśli.
- Jak to jest jebać PiS? PiS jest na dole, na górze? Tyłem? Związany? I w co się, wiesz…
- Jebać PiS!
- Nie powiesz? Ale z PiS-em śpisz!
- Jebać PiS!
- Bo kto ty jesteś? Jaki znak twój?
- Jebać PiS!
- Rano, wieczór, we dnie, w nocy…
- Jebać PiS! Jebać PiS!
- Ha, powtórzyłeś się!
- Jebać PiS!!
- Dobra, dobra, masz słabe punkty. Kto nie ma. Twój słaby punkt?
- Jebać PiS!
- Dokładnie! Jesteś uzależniony. Nie możesz bez tego żyć. Bez czego nie możesz żyć?
- Jebać PiS!
- Trochę szacunku dla gramatyki. Nie możesz żyć bez…
- Jebać PiS!
- …jebania PiSu. Powtórz.
- Jebać PiS!!
- Uważaj, teraz będzie podchwytliwe: Jak papuguje zmanipulowany przygłup?
- Jebać PiS!
Zbieram myśli.
- Jak jej powiesz, że ją kochasz?
- Jebać… PiS… - Teraz to mnie zmartwiłeś. Milknę, bo koncept mi się wyczerpał. Coś jednak sobie przypomniam:
- Był taki, co ciągle mówił „nie”, a wychodziło mu odwrotnie. Odwrotność „jebać PiS”?
- Jebać PiS.
- Odwrotność. Nie może być tak samo.
- Jebać PiS.
To nie ten przypadek. Zbieram myśli, wkurzam się.
- Jestem wybrańcem, pamiętaj. I nie myśl, że czegoś nie mogę. Mógłbym cię załatwić na pierwszej stronie, gdybym chciał, ale wolę ci się najpierw przyjrzeć. Zapalę więc światło…
- Nie pozwaaaAALAAA… - ryczy znowu z dupy nie wiadomo skąd i po co trailerowy vader, ale ja go klik, wyłączam. Gdyż jako wybraniec doznałem takiego wzmożenia, że sam sobie całkowicie wystarczam.
– I odmaluję ci bracie – mówię do brata i już robię to, o czym mówię - kawałek nieprzypadkowego świata przedstawionego, żeby nas wstępnie zarysowane abstrakcyjne okoliczności nie zwiodły. Świat to jak najbardziej realistyczny, bo inspirowany wprost wizytą z dziećmi w sławnym parku rozrywki Energylandia, a ściślej biorąc przejażdżką największym rollercoasterem w naszym kraju, zatrważającym Hyperionem…
Oto jego komora startowa. Wysoka, przestronna, sinoniebieska. Stal, plastik, że niby jak w filmie since-fiction, statek baza czy jakoś. Ale to scenariusz tylko, i scenografia. Wszak komora jest otwarta, a przed nami - ZIEJE OTWÓR RZECZYWISTOŚCI! A tu tor w ten otwór wycelowany, centralnie, pośrodku. A na nim wagonik, duży, długi, szeroki na cztery miejsca w rzędzie. A ja, a my, już zajmujemy fotele w rzędzie pierwszym, dwa w środku, na czubku, na samej geometrycznej szpicy. Ja, my, ona… Bo mój brat, teraz, w świetle, jest już moją siostrą. Co jest wbrew pozorom oczywiste, statystycznie słuszne, czyli równościowe, co czyni metaforę poprawniejszą.
- Cze siora!
- Jebać PiS! - Siostra jest bardzo ładna. Zapinamy pasy.
- Tak się witacie, żegnacie… Identyfikacja swój-obcy. Moglibyście dodać jakiś gest. Co myślisz?
- Jebać PiS!
- I łapcia w górę? Albo zaciśnięta piącha?
- Jebać PiS!
- Heil Hitler!!
- Jebać PiS!!
- Heil Hitler!!!
- Jebać PiS!!!
- Haj… - Chociaż wybraniec, milknę pierwszy, bo za nami szum, ruch, wprawdzie przeze mnie samego przywołany, ale zawsze. Zawsze. Nie jesteśmy sami. Wózek zapełnia się, choć u nas, na skrajach, nikogo, tu sami jesteśmy, sami idziemy na czołówkę, ja i siostra moja, ukochana. Młode ręce sprawdzają nasze pasy i docisk stalowych stelaży na ramionach, które jak w klatkach zamykają miękkie nasze ciała.
- Jechałaś już tym?
- Jebać PiS.
- A, bo „nie” nie można po prostu powiedzieć, jasne… Zaraz przez tę bramę pojedziemy do góry, na najwyższą wieżę. Będzie bardzo stromo. Tak jak teraz siedzisz, tak będziesz normalnie leżeć na plecach i tylko głową będziesz mogła na boki, jak przyszpilony owad. A jechać będziemy bardzo powoli, żeby budowało się napięcie. Coś jak nakręcanie sprężyny w budziku, wiesz, takim starym, drrryt, drrryt, drrryt… - Jebać PiS, jebać PiS… - modli się siostra. - Będzie wysoko, potem wyżej, i jeszcze wyżej, owieje cię wiatr, zobaczysz pola, wioski, ludków jak mrówki, i w końcu góry. I wtedy zrozumiesz, że żarty się skończyły. Na samym szczycie, na osiemdziecięciu metrach, na chwilę staniemy. Na krótko, moment, żebyś mogła docenić to – ZANIM. Zanim polecisz w dół z prędkością stu czterdziestu dwóch kilometrów na godzinę.
Wagonikiem delikatnie szarpie.
- Jebać PiS – pociesza się siostra. Ruszamy.
Zalewa nas dzienne światło. Wagonik przechodzi otwór i od razu zaczyna się wspinać. Powoli, ale uparcie. Drrryt, drrryt… Nieuchronnie wyżej, wyżej i bardzo wysoko. Drrryt… Drrryt… Jest bardzo stromo i wszystko robi się mniejsze, całkiem malutkie.
- Na tej pierwszej, spadającej pionowej prostej jest jeszcze wklęśnięcie, tak że jakby skręcasz w spadaniu. Drą się wszyscy.
- Jebać PiS…
- Na samym dole trzepnie nami, wbije i od razu wybije, bo tor się podnosi - tylko po to, żeby od razu wpaść w czarną dziurę. Tunel! Jak czarna dupa!
- Jebać. PiS. Drrryt… Szczyt już blisko – biegnący ku górze odcinek toru skraca się nieubłaganie, ustępując miesca bezkresnemu, bezchmurnemu, bezczelnie niebieskiemu niebu.
- I poleciałabyś dalej, i w zasadzie byłoby już z górki, gdyby nie ja. Gdyż ja wprowadziłem znaczącą zmianę. Tunel przegrodziłem ścianą. Tak! Dwa metry litego betonu. Wyobraź sobie jakie to będzie bum. Aż w Krakowie będzie słychać. Z ciebie, ze mnie i tych co za nami zrobi się jajecznica. Bynajmniej nie żółta. Prawdopodobnie ja, jako wybraniec, jakoś sobie poradzę, ale nieważne. Ważne, że ty możesz temu zapobiec. Ty możesz nas uratować, siostro. Masz ostatnią szansę. Możesz uratować świat! Wszystko w twoich rękach, czy właściwie…
- Jebać PiS! – piska rozpaczliwie.
Wagonik przemajgnął się i hybocze na przewyższeniu. Jesteśmy zawieszeni w powietrzu, oderwani od ziemi, jak w niebie. Niektórzy już się zaczęli drzeć.
- Cóż. Żegnaj więc…
- JeeEE… - drze się, bo przechyliło nas, głowy poleciały nam w dół i… Jak nie runiemy w przepaść! Jak kamienie, i już nikt nie miał na nic wpływu. Nawet ja.
- JeeeEEE… - darła się coraz głośniej.
- JeeeeEEEEE… - darłem się ja, a na różne sposoby darli się wszyscy.
Ułamek sekundy - zakręt toru na dole, wgniata nas i wywala w kosmos.
- JEEEEE…!!!
- EEEEEEEE… !!!
I CZERŃ! - …BAĆ TUSKA!!!
Przelecieliśmy tunel. I zaraz było w górę, w dół, i na okrętkę, ciskało nami tak, siak, srak, a siostra śmiała się tylko i wrzeszczała:
- Jeeeebaaaać Tuuuskaaaa!!!
- Jeeeebaaaać Tuuuskaaaa!!!
Ależ to była zabawa. Ci z tyłu od razu się dołączyli.
- Jeeeebaaaać Tuuuskaaaa!!!
Ależ mieli ubaw. Aż ciężko było postawić kropkę.