Parę lat temu obejrzałem wreszcie film „Kto się boi Virginii Woolf”. Wreszcie, bo była to jedna z moich białych plam. Jakaś od zawsze luka choć nie aż tak uwierająca, bo ciotkowata Elizabeth Taylor była jednak na antypodach moich pragnień. Z drugiej strony, film sławny, wiadomo, więc może dobry, zobaczyć warto.
Oj, warto. Zajebisty, genialny film. A jak trudny do zrobienia! W zasadzie duet aktorski, dwa duety, non-stop gadanie, i to o jakże fundamentalnych, a na oko banalnych, tak „niefilmowych” rzeczach. I to był debiut reżyserski! Wprawdzie samego Mike’a Nicholsa - 35-letniego, może bardziej już, niż jeszcze - ale jednak. Kto wpadł na pomysł, żeby powierzyć mu dwoje aktorów z ówczesnego topu? Tych dwoje właśnie, sama Taylor i jej mąż, Burtonowie. Ale nie o tym…
Elizabeth zagrała genialnie i dostała Oskara. Ale Richard zagrał nie mniej genialnie i Oskara nie dostał. Te Oskary, pomyślałem, tyle było wtop, upolitycznione to obrzydliwie, zideologizowane, fuj, człowiek nie powinien się przejmować. Ale człowiek się przejmuje i bywa ciekawy, więc sprawdzam, kto tego Oskara - zamiast Burtona - dostał. Otóż, dostał Paul Scofield za główniaka w filmie „Oto jest głowa zdrajcy”.
No i przyszedł po jakimś czasie ten film do paczkomatu. Okładka nie kusiła, zapowiadała dzieło najwyraźniej, jak się kiedyś mówiło, kostiumowe. Odleżało się więc odpowiednio, ale i na nie przyszedł czas.
„Oto jest głowa zdrajcy” („A Man for All Seasons”) nie jest, jak dla mnie, wybitny, tak jak wybitny jest bezdyskusyjnie „Kto się boi Virginii Woolf”, ale to nadal dobry film. Wszystko jest na wysokim poziomie, teatralne ździebko, ale to raczej taka uroda niż wada. Znakomity epizod Orsona Welles’a, doskonały Roberta Showa (pamiętamy pana ze „Szczęk”, to ten napalony i zjedzony łowca rekinów), świetny debiut Johna Hurta (wygląda tu jak młody Ringo Starr, jego rówieśnik), parę innych smaczków – no i rola Scofielda. Dobra rola, bardzo dobra, taka w sobie, oszczędna. No bo to i taka postać do grania, tu nie trzeba było brawury, którą popisał się Burton. Właśnie, no to teraz, skrótowo, co to za postać, postaci, i o czym te filmy, ścigające się bezpośrednio o Oskary.
„Kto się boi Virginii Woolf” opowiada o wojnie totalnej jaką toczą miedzy sobą starzejący się małżonkowie. Ważne, że oboje należą do inteligencji - on jest profesorem historii – co pozwala im toczyć okrutne, skrzące się dowcipem, więc tym bardziej bezwzględne, bitwy słowne. Nie tylko słowne, ale dialogi, to sól tego dzieła i niekończąca się wymiana ognia. Można powiedzieć, że „Kto się boi”, to obyczajowy film akcji.
„Oto jest głowa zdrajcy”, to historia z cyklu sam przeciw wszystkim, najwyraźniej specjalność reżysera Freda Zinnemanna, mającego na koncie „W samo południe”. Tym razem rzecz dotyczy postaci prawdziwej i wielkiej historii. Grany przez Scofielda Thomas More odmawia uznania prawa króla, Henryka VIII, liczącego na to, że nowe małżeństwo, z Anną Boleyn, przyniesienie mu upragnionego potomka, do rozwodu z Katarzyną Aragońską. Decyzja wkrótce sprowadza się do klarownego wyboru: albo More ugnie się przed wolą króla, albo zostanie stracony. More właściwie nic swoją postawą nie zyskuje, za to tracą jego najbliżsi. Boi się, owszem, próbuje przez pewien czas po prostu milczeć – trochę jak w „Ukrytej prawdzie”, gdzie fałszywie oskarżona polityczka postanawia, że nie poniży się do tłumaczenia się z fake newsa na swój temat – ale kiedy to się nie udaje, nie wycofuje się, pozostaje wierny sobie i idzie pod topór.
Oba filmy miały premierę w roku 1966.
Oba nazbierały worki nagród i nominacji. Sądzę, że dziś, po z górą pół wieku, tam, gdzie film Mike’a Nicholsa nadal zbierałby laury, film Zinnemanna nawet nie przechodziłby selekcji.
Zestarzał się. Filmowany i inscenizowany statycznie, archaicznie, koturnowy, ciężkawy - moralitet. No i przede wszystkim – bohater. Wierność sobie, dozgonna, dosłownie, wierność poglądom dotyczy katolika! Dziś, kiedy krytyka katolicyzmu jest przepustką do świata rzekomej tolerancji, nie do pomyślenia.
Z drugiej strony, „Kto się boi” był filmem przełomowym jeśli chodzi o realizm ukazywania relacji międzyludzkich. Przede wszystkim, co dziś też z trudem mieści się w głowie, w sferze języka. W dodatkach do dwupłytowej edycji DVD można znaleźć zręczne montażówki tych gorszących wówczas wyrażeń, takich jak goddamn czy screw you! O królującym dzisiaj we wszystkich językach świata słówku na „f” mowy jeszcze nie ma.
Gdyby tak liczyć i ważyć wszystkie nagrody jakie w swoim czasie otrzymały oba filmy, wygrałby „Oto jest głowa zdrajcy”. Wygrał też w Amerykańskiej Akademii Filmowej. „Kto się boi” dostał wprawdzie trzynaście nominacji, wszystkie jakie były wtedy możliwe (drugi taki przypadek w historii), z głównej piątki zgarnął jednak tylko jedną statuetkę, za pierwszoplanową żeńską dla Taylor. A „Oto jest głowa zdrajcy” pozostałe cztery – dla najlepszego filmu, reżysera, scenarzysty i aktora w roli pierwszoplanowej. Czy był to werdykt upolityczniony? Oczywiście. Jak każdy. Niemniej wydaje się, że wtedy – mówimy o Oskarach przyznanych w 1967 – był to łabędzi śpiew kina konserwatywnej Ameryki. A przynajmniej zwrot w procesie, który w kolejnym roku zaowocował zniesieniem niesławnego Kodeksu Haysa, a do dziś zatoczył koło i wprowadza nowy rodzaj cenzury. Wtedy film o katolickim, i to angielskim, męczenniku – More został nawet świętym! – wyprzedził nie tylko bulwersujący „Kto się boi Virginii Woolf”, ale jeszcze bardziej zdystansował trzeci z wielkich filmów tamtego konkursu, „Powiększenie”, które już wprost dotyczyło pulsującej i nabrzmiewającej rewolucji kulturalnej.
Tak, 1966 był bez wątpienia rokiem przełomowym. Na przykład Anglia wygrała – jedyne jak dotąd - Mistrzostwo Świata w Piłce Nożnej. A kiedy byłem tam, w Anglii, troszkę dłużej na przełomie 1993 i 1994, takie billboardy reklamowały Manchester United:
Eric - Eric Cantona, ówczesna gwiazda MU, Francuz. Mój rówieśnik.